środa, 15 czerwca 2011

Bilety

Dla potwierdzenia dobrej nowiny zamieszczam fotkę. Oto one, czyli bilet na koncert. :D

poniedziałek, 23 maja 2011

Piraci z Karaibów na rozdrożach

Piraci z Karaibów






W ostatnią sobotę wybraliśmy się z Połówkiem na czwartą część Piratów, uznając że co jak co, ale niektóre firmy należy oglądać tylko na wielkim ekranie. Tym samym o 18.00 czasu lokalnego zawitaliśmy do łódzkiego Bałtyku, z biletami w garści. Zgodnie z nową modą seans wybrany został w technologii 3D. Ponad 120 min filmu minęło na poszukiwaniu Źródła Wiecznej Młodości, poszukiwaniu syrenki etc. Innymi słowy film miły, ale... I tu niestety tych "ale" uzbierało się co nieco.

1. 3D - szumnie podbijające kina i serca kinomanów w Piratach wypadło niestety blado. Początek cudny, a później równia pochyła. Niestety, ilość scen gdzie faktycznie osławione 3D dałoby się odczuć i zafascynować, była tak nieliczna, że nie wiem czy stanowiło 3% filmu ogółem. A szkoda, bo taki film z pewnością ma potencjał do użycia tej opcji.

2. Muzyka. Żal serce ściskał, że twórcy nie postarali się i nie stworzyli ścieżki dźwiękowej z prawdziwego zdarzenia. Za to otrzymamy film, gdzie może i pojawiają się inne motywy, jakkolwiek większość filmu jest okraszona motywem przewodnim i to okraszona dość solidnie.

3. Przegadanie. No właśnie. W moim odczuciu film jest przegadany. Za mało w nim Sparrowa jakiego znamy z poprzednich części. Za mało akcji na morzu, które nadały by tempo filmowi. Czyli klasycznie, zamiast w miarę równomiernie rozłożyć akcję, postawiono na sinusoidę z dłużyznami. Nie wspominając o zakończeniu. Ale ocenę tego pozostawiam oglądającym. 

4. Aktorzy. Depp daje radę, podobnie jak G. Rush, I. McShane czy K. McNally. Natomiast moje zastrzeżenia dotyczą pani Cruz, która w żadnej mierze nie przekonała mnie do granej przez siebie postaci. Była miałka i nijaka, szafując ciągle swoim przesłodzonym hiszpańskim akcentem. Trudno mi zrozumieć czemu to nie została ulokowana pośród Hiszpanów, gdzie pasowałaby jak ulał. Sprawa tych ostatnich też jest dość irytująca. Pojawiają się na początku, aby nadać bieg sprawom toczącym się w filmie, przemykają gdzieś w połowie i pojawiają się na koniec, aby popsuć zabawę. Niestety, brak interakcji między Brytyjczykami a Hiszpanami powoduje, że wieje z ekranu nudą. Brak większej ilości walk na morzu wg mnie stanowi duży minus filmu. Do tego dochodzą jeszcze syreny. Tutaj muszę przyznać, że twórcy się wywiązali i syreny są całkiem całkiem. O tyle, o ile nie zaczynają atakować, bo wówczas otrzymujemy skrzyżowanie syreny z wampirem. Cóż, jak dla mnie było to dziwne i niezbyt udane wypaczenie mitu. Że nie wspomnę o miłości syrenki i kaznodziei. Ot, taka historyjka dodana, aby całość jako tako trzymała się kupy. Takie przynajmniej odniosłam wrażenie.

Po takiej ilości "ale", pewnie zastanawiacie się, czemu zdecydowałam się w ogóle na pójście do kina. Zwłaszcza znając zasadę, że kolejne części nigdy nie dorównają pierwszej. Sądzę, że chciałam dać szansę Piratom, zwłaszcza, że poprzednie trzy części trzymały w miarę równy poziom. Jak wcześniej napisałam - niektóre filmy najlepiej prezentują się w kinie. Jak również, jeśli dacie porwać się urokowi Deppa oraz historii opowiedzianej w filmie, może się okazać, że całkiem nieźle się bawiliście. Pomimo tego wszystkiego co wcześniej napisałam. Ale i tak scena z palmą wymiata. :D

poniedziałek, 16 maja 2011

Wrocław 2011

Lubię spełniające się marzenia, a wy? Niektóre są duże, jak zeszłoroczny koncert Gackta, a inne malutkie, jak np. wizyta we Wrocławiu. Maj tego roku zaowocował właśnie tym ostatnim. Powód do odwiedzenia tego wspaniałego miasta podsunęła Ylva, gdy wspomniała o koncercie japońskiego zespołu D. Oczywiście, nie obyło się bez małego zamieszania z tym czy jadę sama czy z Połówkiem. Ostatecznie wybraliśmy się razem. Tym sposobem w czwartek 12go maja o 7.34 wyruszyliśmy pociągiem do Breslau. 
Na miejscu byliśmy ok. 11.34, lecz zgodnie z przewidywaniami Ylvy sporo czasu zajęło nam zorientowanie się jak wydostać się z dworca PKP, który w większej części wygląda tak:

Gdy ostatecznie obraliśmy kierunek zwiedzania, okazało się, że jednak pobłądziliśmy i zmierzając do Ogrodu Japońskiego wylądowaliśmy na ul. Sienkiewicza, czyli w Ogrodzie Botanicznym. Nie zrażeni tym faktem, zmierzywszy się z komunikacją wrocławską oraz tamtejszymi remontami dotarliśmy do celu. Co tu dużo pisać, może Ogród nie jest imponujących rozmiarów, ale i tak podbił moje serce. Jest przepiękny. 

Droga do Ogrodu Japońskiego, czyli Pergola:



Ogród Japoński: 








Po spacerku po Ogrodzie oraz szybkiej przekąsce za niebotyczną kwotę przy Hali Stulecia - pognaliśmy z Połówkiem na spotkanie z Ylvą. 
Ledwo co weszliśmy, ledwo co poszliśmy coś wszamać i wróciliśmy - pogoda postawiła na swoim i burzą nas uraczyła oraz rzęsistą ulewą. Panowie poszli po zapasy na wieczór, a my z Ylvą przygotowałyśmy się do koncertu. W międzyczasie okazało się, że tenże zaczyna się godzinę później, dzięki czemu spokojnie udało nam się nań dotrzeć (przypadek taxi pomijam milczeniem). I tak o 19.15 przekroczyłyśmy próg klubu Firlej na Grabiszyńskiej 56. Ponieważ do koncertu pozostały trzy kwadranse usiadłyśmy przy chmielosoczku podziwiając lub nie towarzystwo koncertowe.

A sam koncert był jak to określiła Ylva "ciekawym doświadczeniem". I chyba jest to najlepsze określenie, na jakie jestem w stanie przystać. Nie był zły, ale też nie powalił mnie na kolana. Zaznajomienie się wcześniej z ostatnią płytą zespołu D okazało się nader pomocne. Dzięki temu z pełnym zaangażowaniem mogłam zdzierać gardło na "Underground road" 

czy "Der Konig der Dunkelheit"

 Poniżej kilka fotek z koncertu autorstwa Ylvy:






A po koncercie... a po poszłyśmy spotkać się z Panami pod Pociągiem. 

Po pełnym wrażeń czwartku, piątek wcale nie był gorszy. Po pysznym śniadaniu u Ylvy, wyruszyliśmy z nią jako przewodniczką na miasto, aby w ok. cztery godziny zwiedzić Centrum, zahaczyć o Renomę, poszukać ukrytych Krasnali i zdążyć na pociąg o 13:54 do domu.  








 I tym samym zakończyliśmy z Połówkiem wycieczkę do Wrocławia. Wiem jedno - z pewnością jeszcze tam zajrzę, chociażby po to, aby zobaczyć tym razem Ogród Botaniczny.

P.S. Dziękuję Ylvo za gościnę i fotki!
P.S. II. Dziękuję Kochanie za pomoc przy panoramie i nie tylko.

niedziela, 1 maja 2011

Książkowo i mangowo

Ostatnich kilka miesięcy obfitowało w zasilenie mojej biblioteczki i mangoteczki kilkoma tytułami. A że fakt ten mnie niezmiernie raduje, postanowiłam się tym podzielić (czyt. pochwalić ]:-> ).

1. Mgły Avalonu Marion Zimmer Bradley - prezent od Połówka. Czeka cierpliwie na swoją kolej. 

2. Maszyna różnicowa William Gibson i Bruce Sterling - steampunk. Pokładałam w tej książce spore nadzieje. Niestety, chyba zbyt wielkie. Końcówka czytana na siłę. 

3. Cryptonomicon  Neal Stephenson - czeka na swoją kolej.

4. Martwy aż do zmroku Charlaine Harris - próba przeczytania skończyła się bolesnym zgrzytem. Będzie kolejne podejście, tylko muszę najpierw wyłączyć wszystkie zwoje mózgowe. 

4. Rozsądek i romantyczność Jane Austen - nie sama fantastyką człowiek żyje. :P

5. Droga Cormac McCarthy - na liście do przeczytania.

6. Złote Żniwa Jan Tomasz Gross - Chyba już dość napisano o tej książce, dla mnie przerażająca. 

7. Angel Sanctuary Kaori Yuki – ostatnie dwa tomy. Czyli mogę zacząć czytanie. ^.^

8. Heat Buronson i Ikegami (też dwa kolejne tomy).

9. Neon Genesis Evengelion Yoshiyuki Sadamoto (j.w.)

Książka pożyczona i czytana:
Zakochany duch Janathan Carroll - jakoś opornie mi idzie.

Pozdrawiam
MM

środa, 23 marca 2011

Sala...

Z góry przepraszam za wszelkie spoilery. :D

Na Salę Samobójców Komasy wybierałam się od tygodnia. W sieci pojawiało się coraz więcej opinii za, ale i przeciw. Stwierdziłam, ze nie ma co się w nich rozczytywać, trzeba w końcu samej to zobaczyć.

Sądzę, że przed pójściem na seans dobrym pomysłem jest zapoznanie się z pojęciem hikikomori. Zdecydowanie ułatwi to odbiór filmu, który nie będzie miłym i przyjemnym obrazem pokazującym cudowną polską młodzież.

Sala Samobójców
Dominik, poza tym że pochodzi z bardzo dobrej rodziny, jest typowym 18-letnim chłopakiem. Chodzi do liceum, przygotowuje się do matury, ma zajęcia pozaszkolne. Życie idealne. Może poza drobnym szczegółem, że w sumie jego rodziną jest gosposia i kierowca. Owszem, mieszka z rodzicami, lecz w sumie mógłby mieszkać z obcymi ludźmi. Każde z nich jest zbyt zajęte swoimi sprawami, aby dostrzec co dzieje się w życiu ich jedynaka. A dzieje się wiele. Zbliżająca się matura, a co za tym idzie presja związana z jej zdaniem. Presja ze strony rówieśników zarówno na gruncie szkolnym, jak również poza nim. Poszukiwanie przez Dominika siebie w sferze seksualnej... wszystko to kładzie się karbem na odrzucenie ze strony znajomych ze szkoły, jak również niezrozumienie ze strony rodziców

Matka: Ty nie jesteś gejem, w dupie Ci się poprzewracało!
Ojciec: Nawet jeśli, to nie wszyscy muszą o tym wiedzieć, ja nie muszę o tym wiedzieć.
(scena w samochodzie po publicznym ogłoszeniu przez jedynaka, że ma inne preferencje seksualne; cyt. z pamięci, więc mogą się trochę różnić od oryginalnych tekstów).
Oczywistym jest, że ostatecznie Dominik zacznie szukać innej drogi i trafi do tytułowej Sali samobójców...
Film jest jak na polskie warunki naprawdę niezły. Po pierwsze temat. Nie jest łatwy, jest parę wydumanych pomysłów (chociażby prywatny kierowca dla Dominika...), ale... Ale w końcu pojawił się film inny, nie mówiący o PRL, o wojnie tej, czy innej... Film mówiący o tym, co tu i teraz. Gdzieś ktoś napisał, ze film spóźniony jest o trzy lata, czyli o czas powstawania filmu. Absolutnie się z tym nie zgadzam. Problem poruszony w filmie jest aż nadto aktualny, żeby nie rzec narastający.

Do tego dochodzi aktorstwo. Pan Krzysztof  Pieczyński oraz pani Agata Kulesza wyśmienicie zagrali rodziców z wyższych sfer, którzy zupełnie nie znają swojego dziecka (świetnie przedstawia to rozmowa z psychologiem, na temat Dominika. Rodzice wiedzą, że ich syn dużo czyta, lecz nie wiedzą w sumie co, bo on przecież jest taki skryty). Ale jak dla mnie największe brawa należą się Jakubowi Gierszałowi. Rola wymagała niesamowitego zaanagażowania psychicznego. Po prostu uwierzyłam w graną przez niego postać.

Do tego dochodzi niezła muzyka. Na poniższej liście widać, jak twórcom udało się w jedym filmie połączyć muzykę klasyczną z popularną, do tego w sposób nie kłócący się ze sobą. Każdy utwór ma na celu podkreślenie przesłania konkretnej sceny, zatem widać, czy raczej słychać, że utwory były dobierane z wiekim pietyzmem.

1. Adam Walicki – Romans
2. Kyst – Grass So Bright
3. Rykarda Parasol – Baudelaire
4. Stereo Total – Ces’t la mort
5. Jacaszek – Innerperspective
6. Kyst – Climb Over
7. Jacaszek – Introspection
8. Wet Fingers – Turn Me On
9. Jacaszek – Introspective
10. Billy Talent – Nothing to Lose
11. Jacaszek – Introspective
12. Blakfish – Jeremy Kyle is a Marked Man
13. Jacaszek – Selfescape
14. Jacaszek – Inscape
15. Kyst – How I Want
16. Jacaszek – Selfescape
17. Chouchou – Sign 0 (dopisek: nuta japońszczyny)
18. Włodek Pawlik Qartet featuring Randy Brecker – Sally with Randy
19. Wet Fingers – Rock with me pumpin trump
20. Magdalena Żuk – Mazurek op 17 nr 1 (Chopin)
21. Rykarda Parasol – Cherry is Gone


Pozostaje jeszcze grafika. Co prawda była ona głównym powodem pójścia do kina na ten film. Nie oczekiwałam fajerwerków, ale polski film łączący animację i grę aktorską mnie zaintrygował. Jednakże nauczona doświadczeniem nie stawiam takim filmom żadnych wymagań, gdyż zazwyczaj kończy się to ogromnym rozczarowaniem. Wobec tego nastawiłam się na to, jak na pewną ciekawostkę w polskiej kinematografii. I dobrze. Nie oczekujcie, że będzie to grafika rodem z Final Fantasy czy Avatara. Część animowana jest tylko tłem dla dramatu, zatem nie ma na celu powalać nas na kolana. Mnie osobiście przypadła do gustu.

 Oczywiście nie może obyć się bez łyżeczki dziegciu w tej beczce miodu. Sprawa dotyczy zawirowania fabularnego, który jest dla mnie zgrzytem logicznym. Jak wspomiałam wcześniej, Dominik otwarcie przyznaje się do tego, że jest homoseksualny. Jeśli faktycznie miała to być iskra, która doprowadziła do przedstawionych w filmie wydarzeń, to już właśnie te wydarzenia kłócą się z tym coming-outem. Bo wyznanie nie dotyczyło tego, że bohater jest bi, ale wyraźnie stwierdził, że preferuje facetów. Więc związek z Sylvią po takim wyznaniu jest zupełnie nielogiczny. Wobec tego sądzę, że jedynym sensowymym wytłumaczeniem jest chęć zwrócenia na siebie uwagi rodziców i otoczenia. Jakkolwiek wydaje mi się to być tłumaczeniem na siłę i zgrzyt pozostaje.


Reasumując. Film wart jest zobaczenia. Nie tylko z uwagi na to, że jest to coś nowego w polskim kinie. Według mnie bardziej istotna jest tematyka tam poruszona. Kto wie, może gdzieś za ścianą jest właśnie taki ktoś, kto szuka wirtualnej rodziny... odcinając się od rzeczywistości. Może czas do niego zapukać?

Pozdrawiam
MM

poniedziałek, 14 marca 2011

Event Horizon

Hejka!

W sobotni wieczór zapadła decyzja – oglądamy z Połówkiem SF, a dokładnie rzecz biorąc Event Horizon. Zaopatrzeni stosownie na tę okazję  zasiedliśmy przed ekranem. Film kusił całkiem niezłą obsadą, bo i Sam Neill w nim wystąpił, i Laurence Fishbourne, i paru innych aktorów znanych z mniej lub bardziej udanych produkcji.

Początek historii zapowiadał się interesująco. Osiągneliśmy na tyle wysoki rozwój technologiczny, aby wysłać statek poza ostatnią planetę naszego Układu Słonecznego. Statkiem tym był tytułowy Event Horizon. Po dotarciu w okolice Neptuna statek znika. Oczywiście na ratunek ruszy ekspedycja, ale również zniknie bez śladu. I tak minie okres siedmiu lat, kiedy to rozpoczyna się akcja wspomniego filmu. Okazuje się, że do Ziemi dotarł sygnał z Event Horizion. Zostaje zorganizowana kolejna ekspedycja, którą dowodzi podstać grana przez Fishbourne’a. Jej zaplecze stanowi kilku wojaków, z lepszą lub gorszą przeszłością. Oczywiście na pokładzie statku ratunkowego nie mogło zabraknąć naukowca (tu Sam Neill), który okazuje się być w szczególny sposób powiązany z Event Horiozon.

Scenarzyści starali się, aby film był zaskakujący i najeżony „strasznymi momentami”. W moim przypadku nawet im się udało, bo ja płochliwe zwierze jestem, ale Połówek niewzruszenie oglądał dalej. Sama historia opowiedziana przez Andresona niestety jest tylko poprawna. Tzn. mamy wypadek; mamy tych dobrych, lecących na ratunek załodze Event; mamy też świadomość, że to co zastaną na ratowanym statku, mało się im spodoba. Ale mimo to, albo właśnie dlatego jest to mieszanina tylko poprawna. Prawie od samego początku wiadomym jest, kto będzie „bad guy’em”. Bez zaskoczenia przyjmujemy eliminację z gry kolejnych członków załogi ratunkowej. W pewnym momencie zaczęliśmy nawet z Połówkiem odliczać: została trójka, dwójka… To może oznaczać jedno. Nie udało się twórcom nakreślić postaci, którym oglądający by kibicował. Po prostu, są, idą, zginą lub nie… Nawet czarny charakter nie był w stanie wzbudzić we mnie jakiś głębszych emocji. Kolejny szaleniec z wizją. Do tego wszystkiego należy jeszcze doliczyć parę nagięć fizyki w mniejszym lub większym stopniu.

Cóż, film jak już napisałam jest średni. Jak to często bywa nawet najbardziej gwiazdorska obsada nie ratuje słabego scenariusza. A wielka szkoda, bo widać potencjał, który został  niestety zmarnowany. Nawet na pociechę nie otrzymamy niezłej muzyki. Film na jedno obejrzenie.

Pozdrawiam
MM

czwartek, 3 marca 2011

Ach.. te książki...i nie tylko

I’m back!
Na jakiś czas odłożyłam True Blood. Poziom zgodnie z zapowiedziami E. spadł do poziomu absurdu. Co by zatem się nie denerwować, dałam na luz. Tym samym udało mi się przeczytać w końcu i ostatecznie Palimpsest. 

Palimpsest jest jedną z niewielu książek, co do których musiałam usiąść drugi raz. Za pierwszym utknęłam i czułam prawie opór materii czytelniczej. Za drugim razem poszło łatwiej. Oswojona już ze światem przedstawionym w książce, z językiem Valente mogłam spokojnie zagłębić się w zakamarki Palimpsestu.

I w tym momencie nastąpił mały zgrzyt. Z jednej strony książka przemówiła do mnie wspaniałymi obrazami, kreślonymi przez autorkę. Wizja miasta, zamkniętego, gdzie mogą dostać się tylko wybrani urzekła mnie niezmiernie. Z drugiej jednak strony historie przedstawione, czy raczej postaci na kartach powieści nie spotkały się z moją sympatią. Było mi zupełnie obojętnie, czy uda im się osiągnąć zamierzony cel, czy też popadną w zupełny obłęd na punkcie tego miasta. Co więcej, w pewnym momencie doszłam do wniosku, że prawdopodobnie postąpiłabym tak jak jedna z bohaterek pobocznych, tzn. za wszelką cenę starałabym się do niego nie wracać.

Z perspektywy czasu uznałam tę powieść za ciekawą, wartą poświęconego jej czasu, lecz zdecydowanie nie wartą peanów tworzonych na jej cześć. Dla mnie książka Valente jest po prostu fantastyką okraszoną dużą dozą poetyckości, czasem nawet zbyt dużą. Do tego nie jest powieścią łatwą i przyjemną. Wymaga od czytelnika stałego skupienia, z uwagi na ciągłe przenikanie się losów bohaterów czy też miejsc. Czy kiedyś do niej wrócę..? Myślę, że tak, ale nieprędko.  

Gdzieś pomiędzy, w przerwie udało mi się również przeczytać coś, co miałam w planach od bardzo dawna. Klasykę klasyki wampirzej, czyli „Draculę” Brama Stokera. Ktoś mi kiedyś tę książkę odradził, stwierdzając, że większych flaków z olejem nie czytał. Cóż, człek ze mnie przekorny i musiałam sprawdzić sama. Obawiam się, że mój gust jest już na tyle spaczony, że uznałam powieść za interesującą. Nie zrozumcie mnie źle. Nie twierdzę, że „Dracula” jest opowieścią zapierającą dech w piersiach. Tak nie jest, żyję bowiem w innych czasach, w innej kulturze. Pisząc „interesująca” mam raczej na myśli ten aspekt, że taka niepozorna powieść stała się podwaliną pod niemałą liczbę innych książek i filmów o podobnej tematyce. Na swój sposób jest to fascynujące. Język powieści również nie należy do wybitnych. Książka, na którą składają się tylko i wyłącznie fragmenty pamiętników i listów bohaterów może nużyć i nudzić. Z drugiej jednak strony ten sposób prowadzenia akcji daje możliwość przedstawienia wydarzeń z perspektywy różnych osób. Co prawda język wydaje się być nieco zaśniedziałym, lecz w moim odczuciu dodaje to powieści tylko uroku. Tak czy inaczej, książka w sam raz na leniwe popołudnie, przy filiżance dobrej herbaty.

Na koniec nieco o filmie, ponieważ nie samymi książkami człowiek żyje.

Jakiś czas temu udało mi się obejrzeć film, który był dla mnie powrotem do rasowego SF. Mam na myśli „Moon” w reżyserii Duncana Jonesa z 2009 r. Film w sumie jednego aktora, opowiadający dość prostą historię człowieka pracującego samotnie dla pewnej korporacji w stacji kosmicznej na Księżycu. Aż pewnego dnia coś się psuje. Nic bardziej banalnego, prawda? A jednak… nic nie jest tym co mogłoby się wydawać. Stacja, korporacja, kontrakt… gwarancja istnienia. Owszem, film nie jest zaskakujący, w oczywisty sposób szybko wydedukujemy kto i co. Ale nawet jeśli, to sposób prowadzenia akcji, narracji nawiązał do dobrego starego hard SF. Bez zbędnych fajerwerków. I to moim zdaniem stanowi najmocniejszy atut tego filmu. A skojarzenia z „Odyseją kosmiczną” tylko dodawały całości uroku.

I na koniec coś mega lekkiego, czyli kino indyjskie. Tym razem na tapetę poszło „Kismat Konnection” z 2008 r. Komedyjka w sam raz na wieczór po ciężkim dniu pracy. Historia jakich wiele (w Bollywood). On, zdolny student, obiecujący na przyszłość, po uzyskaniu dyplomu nie bardzo radzi sobie w dorosłej rzeczywistości. Mówiąc najprościej ma nieustającego pecha. Pewnego dnia decyduje się na wizytę u wróżki i tam otrzymuje radę za 10 dolców. Ma odszukać swój amulet. Nie trudno domyślić się, że amuletem okaże się dziewczyna i to taka, z którą nasz bohater nie żyje w zbyt wielkiej zgodzie. Całość okraszona sporą ilością muzyki i odrobiną tańca.  Historia banalna? Banalna, że aż zęby bolą. Ale oprawa z jaką jest to zaserwowane sprawia, że jest to bardziej znośne. Poza tym komedie romantyczne, niezależnie od miejsca powstania mają bawić i ta komedia moim zdaniem spełnia swoją rolę.  I to całkiem nieźle.

Uff… trochę mi się rozpisało. Na tym dzisiaj zakończę.
Do następnego!
MM

sobota, 15 stycznia 2011

Kulturalnie I

Okres  świąteczno-sylwestrowy poświęciłam na małe kulturalne co nie co. 

A wszystko zaczęło się od tego, że postanowiłam pójść do kina. Wybór był dla mnie oczywisty: "Opowieści z Narnii". Dwie poprzednie części urzekły mnie, więc niecierpliwością czekałam na „Podróż Wędrowcem do Świtu”. Jak wiadomo, części kolejne bywają gorsze od poprzedników. Przy Narnii sądzę, że należy jednakże uwzględnić jeszcze jeden aspekt. „Podróż…” jest oparta na kolejnym tomie powieści, z którego scenarzyści starali się wyciągnąć ile się da. A czy im się udało, to już inna rzecz. Edmund prawie się nie zmienił, Łucja strasznie wyrosła. Ryczypisk jest nadal uroczy, a Eustachy jest równie irytujący jak w powieści, jeśli nawet nie bardziej. Pewne zmiany w stosunku do książki ożywiły nieco akcję. Ale mimo wszystko czegoś zabrakło. Pewnego rodzaju magii, która była w poprzednich częściach. Powstał zatem film interesujący, ale nie powalający. I nie czekam już z niecierpliwością na kolejne części. 

Po seansie doszłam jednakże do wniosku, że przecież nie znam całej książkowej historii Narnii. Przestałam czytać Lewisa, gdy brutalnie ktoś zdradził mi zakończenie. Teraz doszłam do wniosku, że skoro znam początek i koniec, to nie pozostało mi nic innego jak zapoznać się z resztą. I tak w ciągu kilku dni pochłonęłam pięć tomów „Opowieści z Narnii”. Spośród nich najbardziej przypadły mi do gustu „Srebrne krzesło” oraz „Koń i jego chłopiec”. Nie mogłam się od nich oderwać. Gorzej było z pozostałymi tomami, tj. „Podróż Wędrowcem do Świtu”, „Siostrzeniec czarodzieja” i „Ostatnia bitwa”. O ile „Podróż…” i „Siostrzeńca…” po prostu przeczytałam i nie wzbudziły one mojego zachwytu, to ostatni tom był dla mnie istną męczarnią. Pomijam tu fakt, że znałam zakończenie. Książka niemiłosiernie mi się dłużyła, mimo swoich 200 stron. Wizja rajskiej Narnii nie przekonała mnie, a sposób ukarania Zuzanny po prostu rozśmieszył. Oczywiście mam na uwadze, że książka została napisana przez autora o określonych poglądach. Ale mimo wszystko na tyle odbiega to od moich zapatrywań na życie, że lektura tej części okazała się być drogą przez mękę. Pozostaje mi tylko odhaczyć na mojej liście Narnię, jako tytuł przeczytany.

Gdzieś pomiędzy tomami Narnii udało mi się przeczytać „Kryształowego Anioła” Grocholi. Pierwsze spotkanie z tą autorką wypadło dość… irytująco. Ale patrząc z perspektywy czasu, dochodzę do wniosku, że książka  spodobała mi się. Pomimo tego, że przez ponad połowę powieści chciałam potrząsnąć główną bohaterką, aby w końcu coś ze sobą zrobiła. Druga rzecz, która z lekka mnie zirytowała, to mnogość bohaterów, którzy pojawiają się nagle. Co prawda później autorka tworzy stosowne powiązania między nimi, ale mimo wszystko. Za to po połowie książka robi się naprawdę interesująca. A zakończenie… Ha, to już musicie sami sprawdzić. Niezła książka na pochmurne popołudnia tchnąca sporą dawką optymizmu. 

Po takim nie fantastycznym przerywniku poddałam się zupełnie fali wampiryzmu. Złamałam swoje postanowienia i zdecydowałam się obejrzeć sagę „Zmierzch”. Ha! Mój mózg nie był w stanie zaakceptować takiej ilości bzdur na centymetr kwadratowy taśmy filmowej. Wobec tego na razie z trylogii obejrzałam tylko część pierwszą i to na raty. Zdecydowanie diamentowe wampiry mnie nie przekonują, główna bohaterka tym bardziej. Z przerażeniem odkryłam, że powstaną jeszcze dwa filmy oparte na ostatnim tomie powieści. Zgroza. Mam tylko nadzieję, że będzie to koniec tej koszmarnej historii. 

Dla dopełnienia czary wampirzej goryczy sięgnęłam po „True Blood” i tu o dziwo spotkało mnie dość miłe zaskoczenie. Wampiry są w 100% wampirze, ludzie ludzcy. Próbują razem współistnieć, chociaż z góry wiadomym jest, że jedni będą polować na drugich i na odwrót. Że nie będzie tak pięknie, jakby mogło się wydawać. Że prawdziwa natura w końcu da o sobie znać. Całość zaserwowana w mocny sposób. Innymi słowy sex, drugs and rock&roll. I pomimo całej sztampy jaka wyziera z tego serialu, raczej skuszę się na kolejny sezon.







Locations of Site Visitors