poniedziałek, 14 marca 2011

Event Horizon

Hejka!

W sobotni wieczór zapadła decyzja – oglądamy z Połówkiem SF, a dokładnie rzecz biorąc Event Horizon. Zaopatrzeni stosownie na tę okazję  zasiedliśmy przed ekranem. Film kusił całkiem niezłą obsadą, bo i Sam Neill w nim wystąpił, i Laurence Fishbourne, i paru innych aktorów znanych z mniej lub bardziej udanych produkcji.

Początek historii zapowiadał się interesująco. Osiągneliśmy na tyle wysoki rozwój technologiczny, aby wysłać statek poza ostatnią planetę naszego Układu Słonecznego. Statkiem tym był tytułowy Event Horizon. Po dotarciu w okolice Neptuna statek znika. Oczywiście na ratunek ruszy ekspedycja, ale również zniknie bez śladu. I tak minie okres siedmiu lat, kiedy to rozpoczyna się akcja wspomniego filmu. Okazuje się, że do Ziemi dotarł sygnał z Event Horizion. Zostaje zorganizowana kolejna ekspedycja, którą dowodzi podstać grana przez Fishbourne’a. Jej zaplecze stanowi kilku wojaków, z lepszą lub gorszą przeszłością. Oczywiście na pokładzie statku ratunkowego nie mogło zabraknąć naukowca (tu Sam Neill), który okazuje się być w szczególny sposób powiązany z Event Horiozon.

Scenarzyści starali się, aby film był zaskakujący i najeżony „strasznymi momentami”. W moim przypadku nawet im się udało, bo ja płochliwe zwierze jestem, ale Połówek niewzruszenie oglądał dalej. Sama historia opowiedziana przez Andresona niestety jest tylko poprawna. Tzn. mamy wypadek; mamy tych dobrych, lecących na ratunek załodze Event; mamy też świadomość, że to co zastaną na ratowanym statku, mało się im spodoba. Ale mimo to, albo właśnie dlatego jest to mieszanina tylko poprawna. Prawie od samego początku wiadomym jest, kto będzie „bad guy’em”. Bez zaskoczenia przyjmujemy eliminację z gry kolejnych członków załogi ratunkowej. W pewnym momencie zaczęliśmy nawet z Połówkiem odliczać: została trójka, dwójka… To może oznaczać jedno. Nie udało się twórcom nakreślić postaci, którym oglądający by kibicował. Po prostu, są, idą, zginą lub nie… Nawet czarny charakter nie był w stanie wzbudzić we mnie jakiś głębszych emocji. Kolejny szaleniec z wizją. Do tego wszystkiego należy jeszcze doliczyć parę nagięć fizyki w mniejszym lub większym stopniu.

Cóż, film jak już napisałam jest średni. Jak to często bywa nawet najbardziej gwiazdorska obsada nie ratuje słabego scenariusza. A wielka szkoda, bo widać potencjał, który został  niestety zmarnowany. Nawet na pociechę nie otrzymamy niezłej muzyki. Film na jedno obejrzenie.

Pozdrawiam
MM

2 komentarze:

  1. Innymi słowy: popłuczyny po drugiej części Aliena. Grupka marines zastąpiona grupką załogi ekipy ratunkowej, atomówka jako rozwiązanie ostateczne - bez zmian. Pan Neill nie ratuje imo filmu przed klasą B.

    OdpowiedzUsuń
  2. Ha... nawet bym tego popłuczynami nie nazwała... To tak dla uściślenia.

    OdpowiedzUsuń

Locations of Site Visitors