sobota, 21 stycznia 2012

Warszawka

Jak wiadać parę miesięcy zajęło mi zebranie myśli i pozbieranie się po pewnym weekendowym wypadzie do naszej cudnej stolicy. A wszystko zaczęło się od przypadku... Bowiem to właśnie całkiem przypadkowo natknęłam się w sieci na informację odnośnie przyjazdu Gackta do Polski.

Pierwsza myśl... to nie jest prawda. Jakaś kaczka dziennikarska lub niesmaczny dowcip. Ale po tym jak prawie na miejscu zapadła decyzja - niech się wali, niech się pali - jadę - dni i godziny zaczęły się toczyć wokół wyjazdu. Do tego nie tylko ja się wybierałam na ten wypad, więc miałam zapewnione doborowe towarzystwo tegoż szaleństwa, które później nastąpiło. Pominę tu może to, z jaką dziką radością przyjęłam fakt koncertu w Polsce, a później - dotarcie biletów na tenże. Możecie mi wierzyć lub nie, ale sąsiedzi z pewnością doszli do wniosku, że tej "pani" to już odbiło zupełnie. :D

Dni mijały miarowo, dłużąc się niemiłosiernie. Na koniec lipca spadła bomba - koncert w Tuluzie odwołany. I tu mała niepewność, skoro Tuluza padła, to mogą być inne miasta. Nerwowe przeglądanie informacji na temat dalszej części trasy, sprawdzanie blogów etc. - na tym minęły dni, aż do 5go sierpnia.

Po dniu pełnym wrażeń i uzupełnieniu garderoby o nader potrzebny na koncert biały krawat, wieczornym odebraniu Em. z dworca PKP mogłyśmy już spokojnie czekać na wybicie godziny "0".

Ale nie sądźcie, że to było spokojne czekanie, co to to nie. Wpierw musiałyśmy dostać się do stolicy. Tym samym najpierw prawie samobójczy kurs busem na trasie Pabianice - Łódź. W takim tempie rzadko udaje się dotrzeć do Łodzi. Efektem tego było godzinne oczekiwanie na pociąg. Na jakże niewielkim, w porównaniu na przykład z Centralnym dworcu Fabrycznym odnalezienie pociągu do Warszawy nie było wcale proste. Nikt nie wiedział z którego peronu/toru odchodzi. A jak już było wiadomo, to na wyścigi nastąpiło zajmowanie miejsc. Istna dzicz miejska. Kiedy wreszcie pociąg ruszył, z ulgą rozsiadłyśmy się (na tyle, na ile było to możliwe) z Em. w fotelach i czekałyśmy końca podróży. W międzyczasie doszyłyśmy do wniosku, że połowa pasażerów to fanki Gackta. Łatwo było towarzystwo rozpoznać. ^.^

Po dwóch godzinach dotarłyśmy do Centralnego w Wawie. I to dopiero był początek naszego sobotniego szaleństwa. Pokój miałyśmy od tygodnia zarezerwowany w hostelu o wdzięcznej nazwie Riviera. Po zaopatrzeniu się w niezbędne narzędzie do poruszania się po mieście, czyli mapę - ruszyłyśmy w pożądanym kierunku. Łatwo było dotrzeć do ulicy Waryńskiego, ale odszukanie na niej numeru 14 okazało się być rzeczą niemożliwą, z tej prostej przyczyny, że pod tym numerem z pewnością nie ma hostelu, o ile w ogóle ten numer funkcjonuje w Warszawie. Z uwagi na pewne przemęczenie z niewiadomych przyczyn moje oczy na potwierdzeniu rezerwacji zobaczyły właśnie Waryńskiego 14, zamiast 12. Chwilę nam zajęło ogarniecie się w numeracji i dostrzeżenie, że od jakiegoś momentu stoimy u wejścia Riviery. O.o

Jak dla mnie wybór tegoż miejsca na nocleg okazał się strzałem w przysłowiową dziesiątkę. W miarę blisko dworca, rzut beretem do Klubu Stodoła. Cena do przyjęcia, pokoje i łazienki na niezłym poziomie. Gdybym miała ponownie wybierać, z pewnością wybrałabym tak samo. Wracając do tematu... :D

Po odszukaniu recepcji i załatwieniu formalności, z kluczem w garści ruszyłyśmy na 15. piętro w poszukiwaniu naszego pokoju o numerze 1503a. Przejazd windą wywołał we mnie chęć korzystania wyłącznie ze  schodów, niestety tej opcji nie uwzględniono. Zatem pomimo mojej obawy co do stanu technicznego maszynerii, udało nam się dostać na nasze piętro. Ku naszemu zdziwieniu pokoju nie było. Po kilkukrotnym obejściu korytarza i rozważaniach czy nie zjechać na dół i potwierdzić czy to na pewno tu, okazało się, że drzwi do naszego lokum ukryły się pod innym numerem, tj. 1508a. Takim to sposobem na jednym piętrze były dwa pokoje o numeracji 1508, bowiem artysta-malarz ćwiczył na cyferkach.

Uradowane faktem posiadania noclegu wyszłyśmy na miasto, celem upolowania czegoś do jedzenia. Z uwagi na późną już porę i ogólne zmęczenie, jak również kierowanie się zasadą - nie jemy tam, gdzie jest pusto, trafiłyśmy do restauracji "U Szwejka". Cóż napisać, najadłyśmy się po same brzegi. Warto było zapłacić tyle.

Patrząc ciągle na zegarek wróciłyśmy do Hostelu celem przygotowania się do koncertu. Tym razem postanowiłyśmy odrobinę zaszaleć. Ale tylko odrobinę. Tuż przed 17.00 zwarte i gotowe wyruszyłyśmy do Klubu Stodoła. I tutaj również nie obyło się bez przygód. Wiedziałyśmy bowiem mniej więcej w jakim kierunku iść, znałyśmy adres Klubu, ale nie wiedziałyśmy dokładnie gdzie on jest. W takiej sytuacji zgodnie z zasadą, że koniec języka za przewodnika starałyśmy od autochtonów uzyskać potrzebne informacje. Popełniłyśmy jednakże podstawowy błąd, bowiem zamiast pytać o sam Klub, dopytywałyśmy się o ul. Batorego 10, na której ten się mieści. Jak sami się domyślacie, trochę nam zajęło zlokalizowanie Stodoły.

Samo miejsce koncertu okazało się być w niewielkiej odległości od hostelu, tym samym na miejscu dotarłyśmy już o 17:00 i w strugach deszczu. Niestety, na dwie godziny przed otwarciem Stodoły niebo spuściło nam porządne lanie, łącznie z burzą. Co tu dużo pisać... kurtka to nie parasol czy peleryna przeciwdeszczowa. Kolejka na koncert wyglądała jak parada mokrych kur, kurcząt i innego rodzaju drobiu. Co rozsądniejsi porzucili kolejkę na rzecz pobliskiego daszku przy ścianie Klubu. Na manewrach typu - kolejka - daszek - kolejka - o chyba przestaje padać - upłynęły nam kolejne 120 minut. Przed 19. ulitowano się nad nami i otworzono podwoje Stodoły. Po przekroczeniu progu Klubu, obszukaniu czy czasem nie wnoszę na sobie ćwieków, kamer itp. udało nam się dostać na salę koncertową. Pozostała jeszcze godzina czekania.

Wylądowałyśmy z Em dość blisko sceny z prostej przyczyny - jak zwykle wszyscy najpierw rzucili się do stoiska z gadżetami. Em troszkę oponowała odnośnie stania w tak dużym tłumie, ale chyba przekonał ją do pozostania w miejscu tłum, który dopiero wkraczał do sali. Minuta za minutą przybliżała nas do elektryzującego wydarzenia.

Na sam koncert nie znajduję słów. Gackt na równie dobrym poziomie, jak nie lepszym niż w zeszłym roku. Spotkała nas mała niespodzianka w postaci drugiego wokalisty - Jonathana Underdown, z zespołu fade. Jak dla mnie koncert zyskał na tym pewien elektryzujący wymiar, którego nie było w Londynie.  Vanilla wykonaniu Camui i Jona doprowadziła publiczność do ekstazy. A później było jeszcze lepiej. Dodatkowym zaskoczeniem dla mnie było dużo nowych utworów. Jeśli dobrze odnalazłam set listę, to Gackt uraczył nas:
The End of the Day
Nine Spiral
Speed Master
Last Kiss
Episode 0
Mind Forest (English)
妄想-Girl (Mōsō-Girl)
Vanilla
Justified
Jesus
You are the reason
All my love
Uncontrol


A po koncercie... poszłyśmy na chmielo-soczek.  Wrażenie musiałyśmy wywrzeć niesamowite, bo pan ochroniarz z miejsca poprosił nas o dowody osobiste. Jego mina po rzucie okiem na nie - bezcenna. ]:->

Ogólne wrażenie bardzo, ale to bardzo pozytywne i co tu dużo mówić... czekam na album, który z tego co wiem ma wyjść za miesiąc.
P.S. Zdjęć niestety nie udało mi się zrobić, a nawet o mały włos nie straciłabym przez nie telefonu. O.o  Ale jak dobrze poszukacie na sieci, to je znajdziecie.
Locations of Site Visitors