czwartek, 3 marca 2011

Ach.. te książki...i nie tylko

I’m back!
Na jakiś czas odłożyłam True Blood. Poziom zgodnie z zapowiedziami E. spadł do poziomu absurdu. Co by zatem się nie denerwować, dałam na luz. Tym samym udało mi się przeczytać w końcu i ostatecznie Palimpsest. 

Palimpsest jest jedną z niewielu książek, co do których musiałam usiąść drugi raz. Za pierwszym utknęłam i czułam prawie opór materii czytelniczej. Za drugim razem poszło łatwiej. Oswojona już ze światem przedstawionym w książce, z językiem Valente mogłam spokojnie zagłębić się w zakamarki Palimpsestu.

I w tym momencie nastąpił mały zgrzyt. Z jednej strony książka przemówiła do mnie wspaniałymi obrazami, kreślonymi przez autorkę. Wizja miasta, zamkniętego, gdzie mogą dostać się tylko wybrani urzekła mnie niezmiernie. Z drugiej jednak strony historie przedstawione, czy raczej postaci na kartach powieści nie spotkały się z moją sympatią. Było mi zupełnie obojętnie, czy uda im się osiągnąć zamierzony cel, czy też popadną w zupełny obłęd na punkcie tego miasta. Co więcej, w pewnym momencie doszłam do wniosku, że prawdopodobnie postąpiłabym tak jak jedna z bohaterek pobocznych, tzn. za wszelką cenę starałabym się do niego nie wracać.

Z perspektywy czasu uznałam tę powieść za ciekawą, wartą poświęconego jej czasu, lecz zdecydowanie nie wartą peanów tworzonych na jej cześć. Dla mnie książka Valente jest po prostu fantastyką okraszoną dużą dozą poetyckości, czasem nawet zbyt dużą. Do tego nie jest powieścią łatwą i przyjemną. Wymaga od czytelnika stałego skupienia, z uwagi na ciągłe przenikanie się losów bohaterów czy też miejsc. Czy kiedyś do niej wrócę..? Myślę, że tak, ale nieprędko.  

Gdzieś pomiędzy, w przerwie udało mi się również przeczytać coś, co miałam w planach od bardzo dawna. Klasykę klasyki wampirzej, czyli „Draculę” Brama Stokera. Ktoś mi kiedyś tę książkę odradził, stwierdzając, że większych flaków z olejem nie czytał. Cóż, człek ze mnie przekorny i musiałam sprawdzić sama. Obawiam się, że mój gust jest już na tyle spaczony, że uznałam powieść za interesującą. Nie zrozumcie mnie źle. Nie twierdzę, że „Dracula” jest opowieścią zapierającą dech w piersiach. Tak nie jest, żyję bowiem w innych czasach, w innej kulturze. Pisząc „interesująca” mam raczej na myśli ten aspekt, że taka niepozorna powieść stała się podwaliną pod niemałą liczbę innych książek i filmów o podobnej tematyce. Na swój sposób jest to fascynujące. Język powieści również nie należy do wybitnych. Książka, na którą składają się tylko i wyłącznie fragmenty pamiętników i listów bohaterów może nużyć i nudzić. Z drugiej jednak strony ten sposób prowadzenia akcji daje możliwość przedstawienia wydarzeń z perspektywy różnych osób. Co prawda język wydaje się być nieco zaśniedziałym, lecz w moim odczuciu dodaje to powieści tylko uroku. Tak czy inaczej, książka w sam raz na leniwe popołudnie, przy filiżance dobrej herbaty.

Na koniec nieco o filmie, ponieważ nie samymi książkami człowiek żyje.

Jakiś czas temu udało mi się obejrzeć film, który był dla mnie powrotem do rasowego SF. Mam na myśli „Moon” w reżyserii Duncana Jonesa z 2009 r. Film w sumie jednego aktora, opowiadający dość prostą historię człowieka pracującego samotnie dla pewnej korporacji w stacji kosmicznej na Księżycu. Aż pewnego dnia coś się psuje. Nic bardziej banalnego, prawda? A jednak… nic nie jest tym co mogłoby się wydawać. Stacja, korporacja, kontrakt… gwarancja istnienia. Owszem, film nie jest zaskakujący, w oczywisty sposób szybko wydedukujemy kto i co. Ale nawet jeśli, to sposób prowadzenia akcji, narracji nawiązał do dobrego starego hard SF. Bez zbędnych fajerwerków. I to moim zdaniem stanowi najmocniejszy atut tego filmu. A skojarzenia z „Odyseją kosmiczną” tylko dodawały całości uroku.

I na koniec coś mega lekkiego, czyli kino indyjskie. Tym razem na tapetę poszło „Kismat Konnection” z 2008 r. Komedyjka w sam raz na wieczór po ciężkim dniu pracy. Historia jakich wiele (w Bollywood). On, zdolny student, obiecujący na przyszłość, po uzyskaniu dyplomu nie bardzo radzi sobie w dorosłej rzeczywistości. Mówiąc najprościej ma nieustającego pecha. Pewnego dnia decyduje się na wizytę u wróżki i tam otrzymuje radę za 10 dolców. Ma odszukać swój amulet. Nie trudno domyślić się, że amuletem okaże się dziewczyna i to taka, z którą nasz bohater nie żyje w zbyt wielkiej zgodzie. Całość okraszona sporą ilością muzyki i odrobiną tańca.  Historia banalna? Banalna, że aż zęby bolą. Ale oprawa z jaką jest to zaserwowane sprawia, że jest to bardziej znośne. Poza tym komedie romantyczne, niezależnie od miejsca powstania mają bawić i ta komedia moim zdaniem spełnia swoją rolę.  I to całkiem nieźle.

Uff… trochę mi się rozpisało. Na tym dzisiaj zakończę.
Do następnego!
MM

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Locations of Site Visitors