piątek, 22 października 2010

Nowa Fantastyka

Panie i Panowie

dzisiaj będzie o Nowej Fantastyce



Nowa Fantastyka 10/2010

Sama nie wiem co myśleć o tym numerze. Czytało mi się go zdecydowanie lepiej niż numer wrześniowy. Jednakże żadne z opowiadań nie zapadło mi na dłużej w pamięć. Ot, takie czytadła.  

Pozostaje jeszcze Funky Koval. Nie spodziewałam się nie wiadomo czego. Może dlatego, że nie należę do pokolenia tego komiksu. Więc to, co zostało zaserwowane przyjęłam na zimno. Poczekamy, zobaczymy. Po tylu latach trzeba dać się autorom rozruszać. 


A tak na koniec trochę SF:


Z jednej strony fascynujące, z drugiej przerażające.



Pozdrawiam

MM

czwartek, 23 września 2010

Nowa Fantastyka 09/2010

Po prawie trzech tygodniach przebrnęłam przez grzęzawisko tego numeru. O tyle, o ile publicystykę odnajduję dość interesującą, z opowiadaniami było różnie. Ale po kolei.

Okładka stanowi mały koszmar. Kiedy na forum fantastyki podniósł się szum odnośnie innej grafiki danej na okładkę NF nie bardzo mogłam to zrozumieć, ale teraz jak najbardziej.

Idźmy dalej. Zapowiedzi. I tu wielki plus. Po poprzednim pstrokatym numerze, w końcu coś co da się przeczytać i nie razi w oczy. Mam nadzieję, że tak to pozostanie.

Dużo miejsca poświęcono w tym numerze piekłu. Na początek Pieniążek i jego artykuł “Piekło jest we mnie”. Miły artykuł, choć nie zapadający w pamięć. Dużo ciekawszym odnalazłam “Piekielne wojny” Wiśniewskiego. Zachęcił do wyszukania paru tytułów i zapoznania się z nimi.

Wywiad z Maciejem Parowskim. Po sierpniowym mini wywiadzie, w końcu coś obszerniejszego. Co prawda i tak w przysłowiowym praniu, okaże się czy Funky Koval daje radę, jakkolwiek miło jest przeczytać co i jak.

Niestety Agnieszka Haska i Jerzy Stachowicz oraz ich “Niemcy muszą zwyciężyć” nie przypadło mi do gustu. Prawdopodobnie czuję przesyt historiami alternatywnymi tego typu i sprawami z nimi związanymi. Albo po prostu nie są to “moje klimaty”.

Recenzje jak zwykle są jakie są. Ani ziębią, ani parzą. W sumie żadna nie zachęciła mnie do zapoznania się z przedstawionymi tytułami w jakimś większym stopniu. Orbit - w formie, miło się czyta, ale jako nie-fanka horroru, raczej po film nie sięgnę.

I w tym momencie numeru zaczęły się dla mnie schody. Na ile publicystyka była ciekawa, na tyle opowiadania już mniej.

"Wojna piekieł" (tak, znów piekielny tytuł) Sendy jest dla mnie opowiadaniem niestrawnym. Ponad tydzień zajęło mi jego przeczytanie. Na fakt “nielubienia” tego opowiadania złożyło się kilka czynników. Przede wszystkim sposób prowadzenia narracji. W pewnym momencie można się pogubić co, kto i do kogo mówi. Sprawa kolejna to pomysł... a właściwie kilka pomysłów, które moim zdaniem nie były ze sobą kompatybilne. Bowiem otrzymując (chyba) historię alternatywną, z opcją podróży w czasie, okraszoną bogami, etc. nie bardzo wiadomo na czym się skupić. Uproszczenie historii - mogłoby ułatwić jej odbiór. A tak, czytelnik otrzymuje gąszcz, przez który musi się przedzierać. Średnia przyjemność.

Na tym tle dużo lepiej wypada inna historia alternatywna, czyli "Śmierć w Bawarii" Swanna. Może nie jest szczególnie porywająca, jakkolwiek napisana w przystępnym stylu.

"Obcy w raju" Lernera wypadł dla mnie najbardziej interesująco. Raz podróże w kosmosie. Dwa obecna cywilizacja, która wymarła/wyginęła. Trzy nowa planeta i Pionierzy i... No właśnie, to i... Chętnie przeczytałabym dłuższą formę na bazie takiego opowiadania. Jedyne „ale” mam do zakończenia. Po prostu zrobiłabym je odrobinę wcześniej.

Pozostały jeszcze miniatury, które zupełnie nie przypadły mi go gustu. Tematyka egzystencjalna tak nie bardzo mi pod fantastykę podchodzi.

And that’s all folks! :D

Pozostaje czekać na kolejny numer.

poniedziałek, 20 września 2010

Mononoke

Tricon jest już tylko wspomnieniem, lecz nadal istnieją jego efekty. Jednym z nich jest mój powrót do anime. Jakkolwiek zdecydowałam się na wybranie czegoś odmiennego niż zazwyczaj. Spośród polecanych na triconowym spotkaniu serii, mój wybór padł na Mononoke, czyli serial stworzony w 2007 roku przez Toei Animation. Pomijając fakt, iż jest on spin-offem innej serii („Ayakashi”) – samodzielnie też daje sobie radę. Nie chcąc streszczać opowieści, tę część zostawiam innym :D

Po długiej abstynencji szukałam anime nietypowego i takie otrzymałam. Mononoke miało być co prawda horrorem, lecz jak dla mnie są to raczej opowieści grozy. Bynajmniej nie jest to wadą, a zaletą. Nie ma straszyć, lecz skłaniać do refleksji. Śmiało można rzec, iż główną siłę położono w „psychologicznym” strachu. Nie są bowiem straszne same Mononoke, lecz raczej okoliczności, czy może ludzie, którzy doprowadzili do ich powstania. Autorzy serii poruszyli tematy społeczne, będące w niektórych krajach tabu lub budzące kontrowersje (np. aborcja, zakazana miłość). To wszystko ubrali w dość prostą, wręcz ascetyczną kreskę, bez zbędnych fajerwerków w przypadku postaci, jednocześnie tworząc tła nader szczegółowe i barwne. Efekt piorunujący, ponieważ z jednej strony dostajemy obrazy niczym ze staro japońskich  rycin, a z drugiej wielobarwność przywodzi na myśli absurdalny senny koszmar.



Całość dopełnia muzyka, a właściwie jej brak. Poza openingiem i endingiem trudno doszukać się jakiegokolwiek utworu, który mógłby zapaść w pamięć. 
 opening


ending


Osobiście odczytuję to jako zaletę, gdyż muzyka nie rozprasza, pozwala skupić się na tym, co dzieje się na ekranie.
A tu jest na czym się skupiać, gdyż pomimo braku wartkiej akcji (stąd zniechęcenie wielu oglądających), seria wymaga zaangażowania szarych komórek. Każdy odcinek zawiera w sobie dawkę wierzeń i mitologii japońskiej. Jakkolwiek nie jest to podane od tak, na tacy. Miłośnicy Japonii z przyjemnością mogą doszukiwać się ukrytych znaczeń, motywów, obrazów. Nie lada gratka.

Czy zatem warto sięgnąć po tę serię? W moim prywatnym odczuciu tak. Bowiem mimo braku akcji, porywających efektów graficznych w 3d i innych bajerów tego typu, mam wrażenie, że twórcy chcieli widzów skłonić do chwili zastanowienia. I zrobili to w dość przystępnej formie. 


P.S. Oczywiście wszystkie prawa autorskie należą do twórców serialu, tj. Toei Animation. 

piątek, 3 września 2010

The Expendables

Ponieważ o tzw Incepcji (cokolwiek miałoby to znaczyć) napisano już chyba wszystko, to ja tylko dodam - widziałam, fajny film - na jeden wieczór. Analizę zachowań Doma Cobba pozostawiam innym.

Za to postanowiłam obejrzeć sobie plejadę twardzieli czyli The Expendables.

Hale Caesar: [from trailer] Great, they got a small army. What have we got?
[looks at Yin Yang]
Hale Caesar: Four and a half men.
[Everyone but Yin Yang laughs]
Yin Yang: Not so funny. 






Dostałam to co chciałam, czyli dużo strzelania, biegania, że nie wspomnę o wybuchach. Po prostu kino rozrywkowe starego typu i całkiem nieźle zrobione. Stallone daje radę, Willis wpada tylko na chwilę, Schwarzeneger na jeszcze krótszą. Że nie wspomnę o Rourke'u, Stathamie, Li i innych. Dialogi bez szczególnego patosu, okraszone czasem dość sarkastycznym humorem.
Nie ma co doszukiwać się tutaj jakieś głębi, dna drugiego, trzeciego, bo i po co. Ten film miał bawić i na swój prosty krwawy sposób to robi. W miarę dobry na piątkowy wieczór przy piwie w zgranym towarzystwie.

P.S. Komentarze współoglądających nieodzowne. :D

środa, 1 września 2010

Tricon 2010




W ostatnich dniach sierpnia roku pańskiego 2010, w mieście granicznym, zwanym dalej Cieszynem odbył się Tricon (tudzież pisany czasem jako Tricoon :-P ).
Konwent o tyle niezwykły, że łączył w sobie w sumie trzy inne konwenty, tj. Polcon, Parcon i Eurocon. Mieszanka prawie, że wybuchowa.

Ale od początku. Akredytację na Tricon wykupiliśmy z Marcinem prawie rok wcześniej. Noclegi wykupiliśmy jak tylko było to możliwe. Na początku sierpnia byliśmy już gotowi do wyjazdu, który w przedostatni weekend zawisł na przysłowiowym włosku. Ale pomimo przeciwności losu w czwartek o nieboskiej godzinie 4:53 wsiedliśmy w  pociąg do Katowic. Podróż upłynęła spokojnie, aby nie powiedzieć sennie. Marcin w pociągu spokojnie dosypiał, a ja miałam w głowie wizje futurystycznych podróży.
Tak czy inaczej o 10tej z minutami byliśmy w Katowicach, gdzie złapaliśmy busa do Cieszyna. Na miejscu wylądowaliśmy po 12tej. Tym samym mieliśmy czas odebrać akredytację i zostawić bambetle w pokoju. I tu pierwszy szok. Akredytacja odebrana w ciągu 10 minut od przyjazdu. Bez kolejek, marudzenia. Szybko i sprawnie. Duży plus. Gorzej było ze znalezieniem akademika, gdzie mieliśmy nocować, ale tak to jest jak idzie się na oślep. A mapa schowana w torbie.

Po drodze spotkaliśmy część ekipy z forum fantastyka.info.pl i tym samym dane mi było spotkać m.in. drakena, AZoKo i Ravena.

Pierwsze panele i prelekcje sobie odpuściliśmy z Marcinem. Zamiast tego wybraliśmy się na poszukiwanie biedronek, bankomatów i innych użytecznych wynalazków cywilizacji. O 15:00 wsiedliśmy w autobus,



który dowiózł nas do mostu na Olzie, a stamtąd powędrowaliśmy do Czeskiego Cieszyna, gdzie na rynku miała rozpocząć się triconowa parada.



Jakkolwiek na samą paradę nie załapaliśmy się, ponieważ berbelek wraz z Tsiarem porwali nas do reszty towarzystwa. Po piwku, czy też dwóch wróciliśmy na polską stronę rzeczywistości, aby posłuchać o najnowszych miejskich legendach. Nie wytrwaliśmy do końca. Za to udało nam się dotrzeć na Konkurs muzyki filmowej. Tu okazało się, że świetnie spisuję się jako sufler. :D I tak minął nam pierwszy dzień pełen wrażeń. Że nie wspomnę o pewnym zagubionym Czechu.

Kolejne dwa nie były wcale mniej intensywne. Piątek upłynął mi głównie pod znakiem filmu, czyli prelekcji o historii animacji, czy efektów specjalnych we współczesnym kinie fantastycznym.  O modelu postaci wampirzej w literaturze (Pawła Ciećwierza) też było ciekawie. Jak również Szymon Gonera podsunął parę interesujących tytułów anime do obejrzenia. Mniej zadowolona wyszłam z prelekcji Kossakowskiej o voodoo. Po prostu temat interesujący przekazany był w dość nudny sposób, szkoda.
Aaa, zapomniałabym o wpadce z anime. Otóż uparłam się, co by przejść na czeską stronę i pooglądać sobie anime. Niby nic, mapa w łapce, Marcin u boku. Na miejscu z pół godziny szukaliśmy gdzie to niby ma być. Okazało się, ze to nic innego jak wyświetlanie anime w auli gimnazjum, do tego z napisami w języku czeskim. Buu, no mogli dać w angielskim, mogli nie? Po 5 minutach się poddałam.

Sobota to ciąg dalszy prelekcji o filmach, serialach, cliffhangerach (tu by lucek). I pewien panel o wydawniczej ofensywie SF - dość intensywny i zdecydowanie za krótki. Efektem tego ostatniego będzie zakupienie Ślepowidzenia (jeśli w końcu gdzieś tę książkę dostanę). I ogólnie wskazanie interesujących książek, które w natłoku wydawanych tytułów łatwo mogą umknąć. Krocząc tą ścieżką dotarliśmy do końca, czyli do Gali rozdania nagród. Z uwagi na ilość konwentowiczów została ona zorganizowana w cieszyńskiej hali widowiskowej (nota bene ładny obiekt).


Poniżej mały zapis z Gali.







A po Gali, a po Gali poszliśmy ucztować z Robertem Wegnerem jego Zajdla. 
Okazało się także, że czeskie pizzerie czy puby nie są przygotowane na taką ilość gości. Jak również, że należy szybko orientować się, czy jest się głodnym, czy też nie. Bo później może się okazać, iż kuchnia już zamknięta. 
Tak czy inaczej wieczór zakończył się miło na kiełbasce i piwku przy UŚce (akademik). Szkoda tylko, że pogoda nie bardzo chciała z nami współpracować. 

I w tym miejscu chciałabym wszystkim podziękować za spotkanie. Jak zwykle było bardzo miło i interesująco. Szkoda, że nie ze wszystkimi udało się pogadać, ale jak to na konwencie bywa... albo... albo.

Niedziela już była dniem powrotu. Chociaż załapałam się jeszcze na nader interesującą prelekcję Achiki o miejskich legendach o kotach, jak również Jakuba Ćwieka o twardzielach kina. I tym samym pożegnałam się z konwentem. 

Mam nadzieję, iż uda się to wszystko powtórzyć w przyszłym roku w Poznaniu.

P.S. Autorem większości zdjęć jest Marcin. Dziękuję Kochanie. 




niedziela, 18 lipca 2010

Tam i z powrotem



Londyn jest ogromny i nie należy planować zwiedzać go w dwa dni, no chyba że jesteście na jakiś sterydach czy innych dopalaczach. :P


W czwartek udało nam się (czyli mnie i M.) bezpiecznie wylecieć z Łodzi i wylądować na Stansted Airport w Londynie. Co prawda lot był opóźniony o prawie godzinę, co M. doprowadziło do lekkiej frustracji, ale kto powiedział, że odbędzie się wszystko planowo.

Po ultra szybkiej odprawie wkroczyliśmy na ziemię brytyjską. M. co rusz powtarzał, że to jakiś matrix, a my pewnie nadal w Polsce jesteśmy. Jasne...

Szybko złapaliśmy easyBusa na Baker Street i po godzinie byliśmy w centrum Londynu. Brak słów na ilość ludzi, ilość narodowości, języków... wszystkiego. W pierwszym momencie może być to przytłaczające. Dlatego też aby się z lekka oswoić z tym wszystkim poszliśmy coś przekąsić do Pizzy Hut (niech żyją vouchery!). I tu tak, samo jak będzie miało miejsce to później... na co angielski, jak wszyscy Cię rozumieją i doskonale mówią po polsku. ]:->

Koniec końców udało nam się dotrzeć na Inverness Terrace, gdzie mieścił się nasz hostel. I w tym miejscu spada kurtyna milczenia, jeśli chodzi o to miejsce. Cóż, cena pociągnęła jakość... Dobrze, że chociaż łóżka mieli wygodne.

W piątek z rano zaczęliśmy nasze zwiedzanie Londynu od... prawdziwego angielskiego śniadania w Henry’s Café Bar. Później na Regent Street odebraliśmy London Pass i pognaliśmy na dalsze atrakcje. Na pierwszy ogień poszło London Eye razem z London Dungeon. Tower Brigde i Tower także znalazły się na ten dzień w programie. W efekcie na ostatnią chwilę dotarłam do Islington.

Dlaczego na ostatnią? No cóż... sami zobaczcie. Nie, to nie jestem ja. :D Ja tylko przez momencik migam w kolejce z żółtą torbą. Wejście rozpoczynało się o 18:30, a my wylądowaliśmy tam o 18:00. Nie było już czasu na to aby odsapnąć po zwiedzaniu, teraz trzeba było odstać swoje w kolejce, co też czyniłam. O 19:00 udało mi się wejść na teren O2 Academy (było parę małych incydentów, a po co psuć sobie wspomnienia). Zaczęło się czekanie. Fani byli na tyle mili, że już przed koncertem chcieli nabyć pamiątki. Efekt? Wylądowałam na tyle blisko sceny, że bez problemu mogłam wszystko widzieć. I czekałam... czekałam... czekałam 45 minut przy akompaniamencie muzyki poważnej. Tak, to nie żart. Szanowni muzycy dostroili instrumenty, a później zaczęli sobie brzdąkać coś np.: z Chopina. A później... ze wszystkich gardeł rozległo się Gakkto Gakkto Gakkto i zaczęło się.

Malutka lista utworów


Intro
Zan

Dybbuk
Nine Spiral
Speed Master
Lu:na
Kimi ga Matteiru kara
Mind Forest
White Eyes
Justified
JESUS
Flower
Kagerou

Na bis:
Uncontrol Remix


90 minut wspaniałego koncertu. Słów brak, żeby to opisać. Aż łezka kręci się w oku, że tak długo czekałam, a tu już po wszystkim. Chemia pomiędzy Gacktem a publicznością była prawie namacalna. On był tam dla nas, a my dla niego.

Z koncertu wyszłam szczęśliwa jak diabli, na wpół głucha i prawie niema. :D I z mocnym przekonaniem, że na kolejny koncert też postaram się przyjechać.
Jeśli ktoś miałby wątpliwości, Połówek na koncercie ze mną nie był... niech żałuje.

Później zapakowaliśmy się z M. do autobusu no. 205, który jechał w stronę Paddington Station i wróciliśmy do hostelu. Padłam jak mucha, jak bardzo szczęśliwa mucha.

W sobotę, po piątkowym wieczorze pełnym wrażeń, pozostało nam tylko zwiedzanie. Główną atrakcję stanowił Windsor, gdzie pojechaliśmy z samego rana i było to znakomite posunięcie, z uwagi na późniejsze tłumy odwiedzające to miejsce. Następnie wróciliśmy do Londynu, gdzie już spacerkiem (czyt. metrem) poszliśmy sobie pod Big Bena, Westmister Abbey, aby w końcu wylądować przy pałacu Buckingham. Jeszcze tylko zahaczyliśmy o Soho aby coś przekąsić i po 18tej wylądowaliśmy pod Harrodsem, gdzie mogłam spotkać się z dawno nie widzianymi znajomymi.
Tu muszę im gorąco i z całego serca podziękować za pomoc w zorganizowaniu planu wydostania się z Londynu na Stansted o 3 w nocy. Przez moje gapiostwo mogło się to skończyć dość duża nerwówką.

Tak czy inaczej spotkanie było długie, ale jak zwykle i tak za krótkie aby wszystko obgadać, nacieszyć się nim. Zanim się obejrzeliśmy musieliśmy się rozstać z S. i M.
A my z Połówkiem tym razem prawdziwym spacerkiem obeszliśmy sobie Hyde Park. Później wróciliśmy do hostelu, spakowaliśmy nasze bambetle i nie czekając na to, aż kolejny autobus się nie zatrzyma pojechaliśmy taksówką na Victoria Station. Stamtąd już autobusem na Stansted. Szybkie zakupy w sklepie bezcłowym i biegiem do samolotu. Ok. 10:30 polskiego czasu byliśmy już w Łodzi.

Podsumowując... jak na wyjazd załatwiany na szybko wyszło naprawdę nieźle. I jeśli Gackt w przyszłym roku zorganizuje w Londynie koncert... to ja się na niego piszę.

czwartek, 24 czerwca 2010


Po prawie trzech tygodniach doszedł długo wyczekiwany bilet na koncert Gackta. Kto by pomyślał - Gackt w Europie. A jednak... marzenia czasem się spełniają. Cóż z tego, że w celu ich ziszczenia mam zamiar lecieć do Londynu - to tylko dodaje całości kolorytu.
Tak czy inaczej - 16go lipca koncert. Już nie mogę się doczekać!

środa, 23 czerwca 2010

Bilet


Po prawie trzech tygodniach doszedł długo wyczekiwany bilet na koncert Gackta. Kto by pomyślał - Gackt w Europie. A jednak... marzenia czasem się spełniają. Cóż z tego, że w celu ich ziszczenia mam zamiar lecieć do Londynu - to tylko dodaje całości kolorytu.
Tak czy inaczej - 16go lipca koncert. Już nie mogę się doczekać!
Locations of Site Visitors